niedziela, 31 sierpnia 2014

Imperium

Lubię Kapuścińskiego. Przypadowo tuż przed wyjazdem wpada mi w ręce "Imperium". Nie mam wiele czasu, ale zaglądam. Związek Radziecki, pierestrojka, Gorbaczow, przewracam kartki, Ukraina, Kazachstan, Kirgistan, powstające nowe republiki, czytam, chłonę. Bo "Imperium" to zbiór notatek z podróży po ZSRR. Podróży odbytych na przestrzeni kilkudziesięciu lat - choć zebranych głównie podczas pierestrojki. Powstające w tym czasie republiki są odbiciem upadającego Związku Radzieckiego. Odbiciem państwa, czyli też jego historii, jego ludzi, jego władzy.

No to proszę:

"Pociąg jedzie w świetlaną przyszłość. Prowadzi go Lenin. Nagle - stop, dalej nie ma torów. Lenin wezwał do dodatkowej pracy w soboty, położono szyny i pociąg jechał dalej. Teraz poprowadził go Stalin. Znów skończyła się droga. Stalin kazał rozstrzelać połowę konduktorów i pasażerów, a resztę zmusił do kładzenia nowych torów. Pociąg ruszył. Stalina zastąpił Chruszczow, a kiedy skończyły się szyny, polecił rozbierać te, po których pociąg już przejechał, i układać je przed parowozem. Chruszczowa zamienił Breżniew. Kiedy znowu skończył się tor, Breżniew decyduje się zasłonić okna i tak kołysać wagonami, żeby pasażerowie myśleli, iż pociąg jedzie dalej".
(J.Boriew - "Staliniada")

Kirgizi tworzą swoje państwo, lecz jest to proces powolny, pociąg chce się rozpędzić, lecz droga co chwilę kończy się, brakuje torów. Zyskują autonomiczność, lecz wciąż są zależni od nastrojów panujących w Rosji. Przemysł? Słabo. Rolnictwo? Lepiej. Głównie ziemniaki, zboże, bawełna. Ale tereny są górzyste, nie sprzyjające uprawom. Mieli złoto. Szybko wywęszyły to firmy zachodnie i wykupiły udziały. Ale oprócz ziemniaków, baranów i złota, Kirgizi produkują energię elektryczną - na taką skalę, że mogą ją eksportować. To już coś.
 DSO
 90% produkcji energii odbywa się w elektrowniach wodnych
Budujemy się, choć powoli. Karakol, jedno z większych miast Kirgistanu.
Wieś nad Issyk-kul
Wystrój wnętrz
Jurty

Kirgiskie jurty to wcale nie przeżytek. Są, gdyż turyści z zachodu chętnie zapłacą sporo somów za taką atrakcję. Są, bo bieda, bo nie stać na murowany dom. Jurta jest dobra na start. Gdy już wyciągnie się odpowiednią ilość banknotów od białych turystów w ramach prowadzonej "agroturystyki", stawia się dom.
A jacy to turyści chcą przyjeżdżać do Kirgistanu? A Niemcy, i Francuzi. Trochę Anglików. I garstka Polaków. Ale wciąż - mało.
Gdyby do Kirgistanu przyjeżdżało tylu turystów co na Bali, jurtowy biznes mógłby dawać dobry pieniądz. Jednak faktem jest, że przeciętny turysta jadąc na wakacje oczekuje ciepłego morza, palm i dobrych drinków. Z tych trzech warunków Kirgistan spełnia jedynie trzeci, i to tylko jeśli drinki zastąpi się czystą, a dobre - tanią.
Do Kirgistanu nigdy nie przyjedzie tylu turystów co na Bali, a wynajem campu jurt, choćby pięciogwiazdkowych, nie uczyni z Kirgiza magnata.

Drogi. W Kirgistanie drogi są w dobrej kondycji, w każdym kierunku do dyspozycji 2 pasy. Cóż z tego, kiedy dałoby się je policzyć na palcach jednej ręki. Drogi łączą większe miasta, w ten sposób można dojechać z Almaty do Biszkeku, z Biszkeku do Karakolu, do Osh, do Narynu. To by było na tyle. Łącznie 4. A reszta kraju? Reszta kraju jest pokryta siecią dróg oczekujących na budowę. Utwardzona, wysypana kamieniami nawierzchnia, często staje się sezonowo nieprzejezdna. Tak jest w przypadku Torugart Pass, przełęczy na granicy chińsko-kirgiskiej. Położona na wysokości 3700m, jest uważana za jedną z najbardziej logistycznie niebezpiecznych przejść granicznych na świecie. Tu ruch jest jednostronny, oznacza to, że Kirgizi mogą przedostać się do Chin tylko w godzinach przedpołudniowych, podczas gdy po południu zielone światło zapala się Chińczykom. Nie jest to jednak jedyna uciążliwość na tej trasie. Przekroczenie granicy wiąże się z uzyskaniem masy pozwoleń porządnie obciążających kieszeń, co skutecznie zniechęca tubylców przed migracją.
My zatrzymujemy się w Narynie, 180 km od granicy z Chinami. Poniżej, Karakol-Naryn.
 
 
 

Trasa z Karakolu do Narynu wiedzie początkowo wzdłuż ogromnego jeziora Issyk-kul - najbardziej popularnej atrakcji turystycznej Kirgistanu. Im dalej na południe, tym krajobraz bardziej suchy, monotonny, gdzieniegdzie mija się wysuszoną rzekę, tu czy ówdzie osadę złożoną z kilku jurt. Osady powstaną tam, gdzie jest woda, gdzie płynie rzeka. W Europie nikt nie myśli o tym, że mogłoby nagle wody zabraknąć. Owszem, nieraz brakuje pieniędzy. Ale czy ktoś żebrze o wodę? Tu, w Azji Środkowej, gdzie kilometrami ciągną się tereny spalone słońcem, gwarantem przetrwania jest nie praca, nie pieniądz, lecz kropla wody.
Im dalej na południe, tym krajobraz bardziej suchy
 
Zielono nad Issyk-kul
??
To nie jest ani opuszczone, starożytne miasteczko, ani inny skansen. Po półksiężycach rozpoznaję cmentarz muzułmański. Z pewnej, nieznanej mi zasady, stawiane daleko od miast. Ależ robią wrażenie!

Cmentarze


Do Narynu jedziemy odwiedzić Tash Rabat, jeden z nielicznych zabytków w kraju zachowany z okresu, gdy szlakiem jedwabnym do Europy sunęły karawany z przyprawami. Zanim jednak fortecę opanowali znużeni podróżą kupcy, prawdopodobnie funkcjonowała jako siedziba buddyjskich mnichów. Poniżej, Tash Rabat i okolice.
Jeszcze chwila za kierownicą. Tym razem trasa Biszkek-Osh, bez wątpienia najbardziej malownicza w Kirgistanie. Dystans mierzymy w godzinach, ten trwa 12. Kursy do Osh można odbyć jedynie z share taxi. Kierowca odjedzie gdy samochód (zwykle 7-8 osobowy) zapełni się, w myśl standardowej zasady rządzącej transportem w krajach trzeciego świata.
Trasa wiedzie przez góry. Radzieccy inżynierowie przebijają się przez góry budując tunele. Tunel ma 2 końce i wygląda normalnie. Od kierowcy dowiadujemy się, że nie coś nie gra:
Jakiś czas temu z jakiegoś powodu tunel zakorkował się. Auta stały sznurami w obu kierunkach, ruch zamarł na kilkanaście minut. Jeden kierowca ciężarówki nie zgasił silnika. Gdy po jakimś czasie ruch na trasie przywrócono, okazało się, że nie wszyscy przeżyli kontakt z tlenkiem węgla. Tunel nie ma wentylacji!
Już nic więcej nie piszę, wrzucam pocztówki (poniżej, trasa Biszkek-Osh).






poniedziałek, 25 sierpnia 2014

5000 km na wschód, 20 lat wstecz. Kirgistan

PKB per capita:
Katar: 98814$
Polska: 21214 $
Indonezja: 5214 $
Kirgistan: 2611 $

Bieda - na to byliśmy przygotowani. Spanie byle gdzie, jedzenie byle co. Gdy jednak na podróż w przestrzeni nałożyła się podróż w czasie - z zadowoleniem stwierdziłam, że dużo może mnie jeszcze zaskoczyć. Pomniki Lenina spotykane na wszystkich, większych placach w każdym mieście, papier toaletowy wydawany 'na porcje', generał Jaruzelski, będący postacią najbardziej kojarzoną z Polską: słowem - komuna, to to, co najbardziej uderza nas już pierwszego dnia pobytu.

Kirgistan to jeden z tych krajów, o których pewnie słyszeliśmy, ale prawdopodobnie mielibyśmy problem z poprawnym wskazaniem jego lokalizacji na mapie. Jest ściśnięty między Kazachstan od północy, Chiny od wschodu, Tadżykistan od południa i Uzbekistan z zachodu. Samodzielnie funkcjonuje od 1991 roku, lecz wciąż duży procent Rosjan wśród obywateli, a także wcześniejsze długie lata spędzone pod radziecką okupacją sprawiają, że w Kirgizach zacietrzewiona jest ruska mentalność.

Pomnik i Muzeum Lenina w Biszkeku.

Biszkek - stolica. Przeglądam zdjęcia, może podpowiedzą, co mogłabym o Biszkeku napisać. Niestety, jedyne zdjęcie, które stamtąd przywożę to zdjęcie Lenina, te powyżej. Dlaczego tylko jedno? Bo to tak paskudne miasto, że nie chce się aparatu wyciągać. A może jesteśmy już znużonymi turystami-ignorantami? Być może. Miasto, do którego zjeżdżam na sam koniec, nudzi mnie. Cóż dziwnego, gdy przez ostatnie 2 tygodnie rozpieszczała mnie natura.

Kirgistan - esencja

Kirgistan to kraj otwarty na turystów. Nie wymaga wizy, a w każdym większym mieście (Bishkek, Osh, Karakol, Naryn, Jala Abad) znajduje się informacja turystyczna: CBT - Community Based Turism, gdzie mówią po angielsku. W zasadzie to po angielsku mówią tylko tam. Za to z każdym dogadasz się po rosyjsku. Po paru dniach przyswajania cyrylicy i kontaktu z mieszkańcami po rusku zaczynamy mówić i my:
-Szto eta? Czai?
-Niet. Wino.
Dworzec w Karakol, 7 rano. Wchodzę do budy dworcowej, na ladzie bułki, obok termos. No jak termos, to i herbata! Niekoniecznie. W drugiej budzie -  to samo. I w trzeciej, i w czwartej..

Krajobraz to stepy. i góry. A raczej GÓÓÓRY. Znajdzie się coś, jasne, dla ostrożnych, wybierających spokojne spacery 'po dolinkach'. Jednak przede wszystkim to raj dla alpinistów. Oferta zaczyna się od 4-tysięczników, kończy - na 7134m - szczytem, nie przez przypadek nazwanym - Peakiem Lenina.

Wyprawa w góry, na którą się decydujemy, to trasa "z tych łatwiejszych 4-tysięczników". Przewiduje 3 dni w drodze, w tym 2 noclegi pod namiotem. Przewodnik Lonely Planet (jedyny opisujący tę część Azji Centralnej) mówi, że po 8 godzinach drogi dojdziemy do pierwszego camp'u. Pod koniec pierwszego dnia marszu, w oczekiwanie na znak campu na horyzoncie, kieruję myśli ku grillowanej kiełbasce, żurku, choćby ciepłej herbacie! Taka standardowa oferta każdego polskiego schroniska górskiego.
Fatamorgana. Camp to nie Murowaniec, Karakol to nie Tatry, a Kirgistan to nie Polska! Zapominam o przyjemnych luksusach, zapominam o kiełbasce, a dochodząc do campu cieszę się, że znajdujemy kawałek płaskiego podłoża do rozłożenia namiotu, cieszę się, że jest strumień skąd uzupełniamy zapasy wody, a na głodnego nawet lepioszka z krakowską suchą zapijana wodą ze strumyka nie smakuje tak źle.
Artystyczna lepioszka.

Na głodnego lepioszka z krakowską nie smakuje tak źle
3-dniowy prowiant

Pierwszy dzień - to długi, wysokościowy spacer doliną Kościeliską, 3000 m n.p.m. Drugiego dnia żarty się kończą. Poziomice, gęsto nakreślone na mapie, do tego duża różnica wzniesień gwarantują dużo wrażeń, których, jako panikara z silnym lękiem wysokości, chciałam uniknąć. Ktoś zapyta: co Ci odwaliło, żeby z lękiem wysokości włazić na 4000m ?!
A. Bo Janek powiedział: to najbardziej popularny szlak w Kirgistanie. Ludzie tam włażą w klapkach. Nie ma się czego bać.
B. Ufając mu bezgranicznie stwierdziłam, że skoro tak mówi to wie co mówi. Po co mam to jeszcze sprawdzać?
C. Bo działam w myśl: Boisz się? To właśnie to zrób.
W taki sposób drugiego dnia znaleźliśmy się na 3700m podążając w kierunku zagęszczających się poziomic na mapie.
Cel osiągnięty. Jezioro Ala-kol zdobyte. Ogromne, szerokie na 700m, długie na ponad 2000! Przez blisko 7 miesięcy w roku - zamarznięte.


Camp nad Ala-kol

Z jeziora Ala-kol jest jeszcze 1,5 dnia drogi do najbliższej miejscowości. Można wrócić tą samą trasą, a można iść dalej, mijając całe jezioro i wspinając się przez przełęcz - tak też przewidywał nasz plan. Szybko okazało się jednak, że w tej części trasy ścieżka zaciera się, jest niewidoczna. "Be aware that in this area trail is indistinct" mówi przewodnik. I ma rację. Nawet nie wiedząc kiedy tracimy jej ślad. Urwiska - jak na zdjęciach. Duże kamienie zamieniające się w drobne, uciekające spod nóg. Dla mnie dość, panika, ryk, plackiem przyklejona do skał żądam helikoptera. W końcu jakoś za namową Janka zjeżdżam na sam dół - na dupie. Noc spędzamy w tym samym obozie co wcześniej. Ulga, spokój, grunt pod nogami. I przysięgam sobie, że żadna Orla, żadne Rysy, żadne przepaście, już tylko dolinki, Beskidy i Bieszczady.

Trasa na Ala-kol to jednak nie tylko jezioro, lodowce, i wspinaczka. To również malownicza trasa doliną, stawiająca wyzwania na swoją miarę:




Naryn - kierunek południe - już wkrótce.