czwartek, 17 października 2013

Singapore, Singapore..


Jedno z tych miast-państw ledwo zaznaczających swoje położenie na mapie. Na skutek dobrej strategicznie pozycji geograficznej był raz po raz wyrywany z rąk to Brytyjczyków, to Japończyków. Samodzielnie funkcjonuje od jakichś 50 lat. Tyle możemy przeczytać z Wikipedii.
Do Singapuru trafiam na dwa dni. Biorąc pod uwagę jego powierzchnię – jeden dzień za dużo. Jeśli jednak rozważyć możliwość wypoczynku – w sam raz! I ten weekend żegnający wakacje, w towarzystwie już trochę wytęsknionej  „europejskiej” cywilizacji, to po prostu cudowny chill out!
Kontrasty biją po oczach aż boli! Po dwóch miesiącach przemieszczania się zalatującymi angkotami trafiam do klimatyzowanego metra. Na dodatek w całym mieście unosi się niezwykle przyjemny, charakterystyczny zapach (czy to środek na komary którym spryskiwane jest miasto w obawie przed przenoszonymi przez nie chorobami? Tego nie udało mi się sprawdzić). Zabudową przedstawia mały Dubaj – z pewnością nie do tego przyzwyczajała mnie Azja poznawana do tej pory.
(tunel do Marina Bay Sands)
 (Marina Bay)

 (wyzwanie dla architektów - budynek w kształcie duriana)
Orchard Road, Little India, Chinatown, rozrywkowa wyspa Sentosa, a przede wszystkim –Marina Bay, to miejsca, które wypada „zaliczyć” wpadając do Singapuru, na co z reguły starcza kilkugodzinny postój tranzytowy. Nastawiając się na zakupy (elektronika-tańsza, owszem, lecz po dodaniu kilkuprocentowego cła nie zawsze warto), czy na zabawę (wyspa Sentosa), można zostać trochę dłużej. Little India i Chinatown to tandetne pamiątki i tanie jedzenie. Dzielnice są kolorowe, gwarne, a przy tym obecność ich rodowitych mieszkańców jak i specyficzny zapach kadzideł (no dobrze, zewsząd wyłaniający się smród), dość wiernie wprowadzają w nastrój panujący na ulicach ich rodzimych krajów. Orchard Road to sklepowa enklawa, a Marina Bay? To modernistyczny pępek Singapuru, mały Manhattan, zwieńczony hotelem w kształcie statku podtrzymywanym przez trzy wieżowce. Robi wrażenie – szczególnie nocą!
Singapore’s Garden of Wonder, świeżutka atrakcja, to botaniczny ogród obsadzony „superdrzewami”. Dlaczego super i czy na pewno drzewami?

(Little India)
 (Nie wiem co bardziej nie pasuje na tym zdjęciu: świątynia hinduska czy hotel Grand Chancellor?)
(Marina Bay Sands: hotel-jacht)
(wyspa Sentosa)

METRO
Nawet mało zorientowany turysta bez trudu poradzi sobie z przemieszczeniem z punktu A do punktu B, jako że singapurskie metro zostało zaprojektowane dla ludzi i nie sposób się w nim zgubić. Udostępniana na lotnisku mapka przedstawia 4 linie metra z zaznaczonymi atrakcjami oferowanymi przez miasto. Wchodząc na peron napotykam się na to, co zapewne wielu z nas słyszało o Singapurze – zakazy. Miasto zakazów.
NO EATING
NO DRINKING
(…)
(…..)
(………)
NO DURIAN
No durian???
Duriana łatwo rozpoznać, a jeszcze łatwiej wyczuć. Wyraźny zapach alarmuje, że gdzieś w promieniu 50 metrów można znaleźć stoisko z tym owocem. Bo durian to owoc, wielki jak arbuz, tylko z kolcami. Smak: z pewnością jest wielu takich, którzy zachwycają się smakiem spleśniałego awokado, na moje kulinarne doznania widocznie jest na to za wcześnie. Zapach: wyraźny to bardzo ostrożne słowo. Biorąc pod uwagę to, że duriana nie można wnosić do metra, sprecyzowanie jego zapachu zostawiam Waszej wyobraźni.
(Wbrew temu, co można przeczytać w Internecie, w Singapurze na ulicy można jeść, wyjątkiem jest metro. Zanim jednak wyrzucimy puszkę po coli pod nogi należy się zastanowić czy jest się w posiadaniu dużej, swobodnej gotówki.)

JEDZENIE
Singapur przyciąga mieszkańców całej Azji. Znajdziemy tu braci Indonezyjczyków, Malezyjczyków, Filipińczyków, ale przede wszystkim Chińczyków. Za ludźmi podąża kultura, z kulturą jedzenie. Stąd kuchnia singapurska jest tak bogata i ciekawa. Przykład najbardziej tradycyjnego śniadania to mało u nas powszechne jajko w koszulce (wersja bardziej płynna) i tosty z masłem orzechowym. Gdzie zjeść? Wysiadając na MRT Raffles Palace podążaj Melacca Street w kierunku Market Street. Kilkanaście punktów ze street foodem, szybko i smacznie, a taniej nie znalazłam (ok.5$)

CENY
Za europejskimi standardami podążają europejskie ceny. Portfel wcześniej wypchany milionami indonezyjskich rupii wartymi grosze, teraz boleśnie się skurczył. Singapur to nie obiad za dolara ani przejazd za 50 centów. Za dwudniową kartę miejską zapłacisz 16$ singapurskich (czyli ok. 12$ amerykańskich), za najtańszy obiad: 5$. Hotele proporcjonalnie. Ja łapię okazję na couchsurfingu.
KLIMAT
Udając się do Singapuru, czasem warto wsadzić do walizki parasol. Klimat równikowy sprawia, że w mieście lubi sobie, całkiem bez zapowiedzi, popadać. Również, równie bez zapowiedzi, po paru minutach potrafi wyjść słońce.  W akompaniamencie z 30-stopniową temperaturą kręci się tak przez 365 dni w roku.





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz