środa, 28 sierpnia 2013

O kulturze



Świeckie i  religijne, lokalne i państwowe. Na tle innych państw Indonezja błyszczy niezliczoną ilością zwyczajów i obyczajów.
Pierwsza rzecz – religia. Zauważmy, że to położone na 17 500 wysepek państwo to nie jedna wiara, to Chrześcijaństwo, Hinduizm, Buddyzm, ale głównie – Islam. Wyobraźmy sobie scenę, na której kobieta owinięta w burkę i czador obchodzi Ramadan, ktoś obok ubrany w sari oddaje cześć Wisznu, a w tym wszystkim,  pośrodku, bożonarodzeniowe drzewko i kolędy. Udało się? To tak mniej więcej wygląda Indonezja.
Na początek „wycieczki” przenieśmy się na Bali. Jak już wspomniałam, tu mamy hinduizm. Dobijamy do portu, otwieramy oczy po (nie)przespanej na promie nocy, a tu… Ooo, jaka piękna świątynia! I tam, na podwórku, też! I tam! Ale na podwórku? Co jest grane? Po czwartej przestałam się zachwycać.
Gdy obraz wyłaniających się ze wszystkich stron świątyń trochę mi się przejadł, zaczęłam zwracać uwagę na buddę. Gdyż hinduizm balijski odszedł trochę od macierzystego, indyjskiego, przejmując elementy buddyzmu, jak również animistycznych kultów lokalnych. Budda tam, budda tu, stragany pękające od „Budd” małych, dużych, kamiennych, plastikowych, mniej lub bardziej zdobionych, mniej lub bardziej tandetnych. Dla lokalnych, na podwórko, ale głównie pod turystów.
Gdy już głowa zaczyna boleć od obracania się we wszystkie strony świata, swoją uwagę zwracam na to, co mam pod nogami. No dobrze, chodnik (powiedzmy), ale co to za dziwne „wianuszki” na każdym kroku? Ooo, nie nie, „nie żadne wianuszki”, słyszę. Ołtarzyki z kwiatów, a raczej ich płatków, i innych bliżej nieokreślonych cudeniek, gdzieniegdzie również kadzidła. Wszędzie zapach kadzideł. Pieczołowicie przygotowywane przez braminów, składane na cześć bożkom (a tych od liku, bo jest bóg rzek, jest bóg gór i drzew i ognia i (….) ). Gdy taki ołtarzyk nadepniesz umyślnie – będziesz miał pecha. Przypadkowo – szczęściarz z Ciebie!
 (małpa - złodziejka i wspomniane "ołtarzyki", chwilę później taki jeden wylądował w jej brzuchu)

Duchy! Tutejsi ludzie wierzą w duchy! Mówiąc o nich, zachowują całkowitą powagę. Niejednokrotnie, rozpoczynając znajomość, po krótkiej wymianie zdań kto, skąd, po co, słyszę: „A Ty, też wierzysz w duchy?” Mistycyzm wyspy, jej tajemniczość, to ta egzotyka, którą chcę poznać.
(Zły duch Ogoh-ogoh. Bezczelnie śmieję mu się w twarz. Co mnie teraz czeka?)

Hinduizm to radosna religia. To barwne sari i barwne święta, i to cała masa świąt, odnoszę wrażenie, że każdego dnia spotykam ludzi oddających się świętowaniu. No bo skoro już się mieszka w najpiękniejszym miejscu na Ziemi, to nic innego nie zostaje, tylko się cieszyć!


(zastanawiające okazały się znaki swastyki spotykane na każdym kroku)
 
Żegnam się z Wisznu i zapachem kadzideł, czas na Jawę, czas na Islam. Z uwagą dobieram gesty, chcąc uniknąć kulturowej wpadki. Oddalając się od turystycznych kurortów, nie mogę pozwolić sobie na europejskie swawole. Zwyczaje wśród muzułmanów, to, co się powinno, to, czego się nie powinno, są traktowane  z namaszczeniem, szacunkiem. Zacznę od dłoni.
Już na wstępie mówię lewej dłoni, do zobaczenia w październiku! Tak dla bezpieczeństwa, żebym się nie zapomniała. Lewą ręką nie machamy, dotknięcie nią kogoś  to już w ogóle szczyt arogancji! A to dlatego, gdyż jest skażona, służy do, tak, podmywania się. Zamiast papieru toaletowego (lub, lecz coraz rzadziej, i tylko na wsi, kamienia). Palec wskazujący. Chcąc na coś wskazać, używamy całej dłoni (prawej). Celowanie w kogoś paluchem jest bardzo niegrzeczne. Kciuk. Uniesiony do góry to w najłagodniejszej wersji po prostu „wypchaj się”.
Sam rytuał przywitania również przybiera inną od europejskiej formę. Zapominamy o czułościach, rzucaniu się komuś w ramiona, broń Boże – pocałunki. Tu wszystko jest wyważone, bez emocji. By okazać komuś szacunek, bierzesz jego prawą dłoń i dotykasz nią swojego policzka. Następnie druga strona dotyka tą dłonią swojego serca (niestety, nie zdążyłam jeszcze na czas wyciągnąć aparatu, by to uchwycić.) Bywa, że czasem po prostu podajesz obie dłonie i wykonujesz lekki skłon głową.  To wszystko na pewno zależy od wieku obu osób, od sytuacji. Ja zawsze czekam na przejęcie inicjatywy przez drugą stronę.
Publiczne okazywanie sobie czułości, przy czym rozumiem przez to również trzymanie się za dłoń czy przytulanie, jest tu bardzo niemile widziane. Przykład. Lecąc do Dubaju (pamiętamy, że tu również mamy islam), czytam lokalną gazetę, „Gulf news”. W artykule historia pary, która trafia na miesiąc do aresztu. Dlaczego? Zostali przyłapani na całowaniu się w samochodzie, jakiś uprzejmy nieznajomy raczył ich podglądać i donieść na policję. Jaki miał w tym interes? Czy tak wygląda codzienność? Okazuje się, że tak.
Alkohol? Zabroniony przez religię. Czy można go tutaj dostać? Owszem, czasami, w supermarkecie, na małej półeczce stoi kilka butelek piwa i czeka na obcokrajowców. Cena 8 zł. Smak? Ale siki…
Modlitwa! 5 razy dziennie, przy czym pierwsze nawoływania słychać już o 5 rano. W południe i koło 18 zazwyczaj odbywa się to grupowo, w specjalnie przeznaczonych do tego miejscach, w indonezyjskim -  masjid. My, w szkole, odbywamy wspólną modlitwę rano, przed lekcjami. Muzułmanin do modlitwy musi podejść czysty. I to w rozumieniu całkowicie dosłownym. Obmywa ręce, stopy. Ciekawostka: miesiączkująca kobieta nie jest uznawana za czystą. W tym czasie nie może do niej przystąpić.
Strój. Noszone na co dzień, długie ubrania biorą się stąd, że religia ta głosi, iż należy mieć zakryte nadgarstki i kostki.  Ale czy każda muzułmańska kobieta musi nosić burkę? Nie. Jak już wspomniałam, jest to jej wolnym wyborem. Zakłada ją, gdy jest na to gotowa. Bywa, że przez całe życie kobieta nie czuje się gotowa.
Bądźmy przygotowani na to, że przed wejściem do niektórych pomieszczeń należy zdjąć buty. Do tej pory -  nie zauważyłam reguły. U nas w szkole tym pomieszczeniem jest biblioteka. Zdarzyło się jednak, że wchodziłam na bosaka do „restauracji”, czy nawet kafejki internetowej.
Myślę intensywnie, co jeszcze mogłabym opisać. Jestem pewna, że połowa zwyczajów i zwyczaików wyleciała mi z głowy!  Jednak jako że przedstawienie wciąż trwa, ten post może mieć jeszcze sporo aktualizacji.

wtorek, 27 sierpnia 2013

O szkole



Może teraz troszkę o tym, co ja tutaj robię. Moja misja (taak, misja, bo jako wolontariusz przyjechałam bezinteresownie udzielać  pomocy (szyderczy śmiech Janka dobiegł mnie aż tutaj)), to nic innego, jak ciepła posadka nauczycielska. Jako „native speaker” uczę angielskiego. SMP II Junior High School, czyli moja szkoła, to odpowiednik naszego gimnazjum. Odpowiednik w każdym calu, od nauczania, przez standard i funkcjonalność budynku, po samych uczniów.
Jeśli w czyimś wyobrażeniu Indonezja była zacofanym edukacyjnie krajem, myślę, że teraz szybko zmieni zdanie. Bo tutaj jak już jakąś szkołę prowadzą, robią to naprawdę solidnie. Zaglądam do ich podręczników matematyki, patrzę, i oczom nie wierzę! My, Polacy, jesteśmy dumni, że nasze szkolnictwo na wysokim poziomie, że na tle Europy wypadamy wysoko. A tu nagle okazuje się, że Azji ledwo depczemy po piętach! 13letnie dzieciaki rozwiązują równania kwadratowe, 16latki – całki i różniczki! Pytają mnie, a jak to jest w Polsce? Czego się uczycie? Robię się czerwona, ale cóż, mówię, jak jest. Azja-Europa  1:0.
Żeby tego było mało, wiele przedmiotów, już w gimnazjum , jest prowadzona po angielsku. Może nie wszędzie, może tylko w najlepszych ośrodkach. U nas to się zdarza, owszem, w dwujęzycznych szkołach. U nich, w normalnym, publicznym gimnazjum.
Patrząc po liczbie odznaczeń, sądzę, że trafiłam do jednego z lepszych. (Poniżej - Pokój nauczycielski)
Atmosfera w pokoju nauczycielskim jest bardzo rodzinna. Mam swoje biurko, przede mną komputer, tak, żebym mogła przygotować się do zajęć. Obok, niewiele ode mnie starsi, matematycy. Aklimatyzacja zajmuje mi jeden dzień. Dla uczniów, nauczycieli –Miss Ola.
(Laely - mój najlepszy przewodnik po Indonezji)

Jak w każdej szkole, przerwy, okienka, czas na lunch. Po dwóch dniach przestałam nosić swój własny. Każdego rana na swoim biurku znajduję kilka pojemniczków pełnych pyszności, „koledzy” z pokoju nauczycielskiego chcą, żebym spróbowała i tego, i tego, i jeszcze tego! Cóż, dla mnie bomba!
Lekcje. Moje zajęcia to takie „learn by play”. Jak je zorganizuję, co wymyślę, zależy ode mnie, grunt, żeby nie używać indonezyjskiego. Ja nie mam z tym problemów.  Oni, hmm.. z tym bywa różnie. Rozumieją mnie, a moja głowa w tym, żeby zaczęli mówić, mam na to jeszcze 5 tygodni. I jest nieźle!
I o ile z nauczaniem, a czasem również i improwizacją, nie mam problemów, to dyscyplina okazuje się  zdecydowanie moim najsłabszym punktem. I tak przez 22 godziny tygodniowo zmierzam się z bandą rozkrzyczanych, wchodzących na głowę dzieciaków.  Jest przy tym dużo, oj duuużo zabawy! I tak, przyznam, że… lubię to!
(Dzieciaki i gdzieś tam ja)

 (Learn by play - Cesare dance)

poniedziałek, 26 sierpnia 2013

O ludziach



Ich wygląd warunkuje klimat, ich usposobienie religia. Indonezyjczycy to naród ludzi niskich, na tyle, że mając 170cm (i trochę umiejętności) możesz spokojnie ubiegać się o miejsce w narodowej reprezentacji w koszykówce. Ciemne oczy, ciemne włosy i szerokie, płaskie nosy, czyli coś, czego biały człowiek, choćby chciał zmieszać się z tłumem, nie przeskoczy! (A wierzcie mi, rola „superstar” robi się męcząca już po paru dniach, gdy każde wyjście na ulicę kończy się obszerną sesją zdjęciową, a okrzyki „bule”, brzmiące dość obraźliwie,  dobiegają z każdej strony). 
(Gedongsongo - świątynie, wulkany, buleee)
Moda, w większych miastach, dominuje europejska, wyłączając urzędy publiczne, jak np. szkoła, gdzie panuje zasada zakrywania całego ciała, z naciskiem na ubrania luźne, co często sprowadza się do chodzenia ubranym jak w worku. Jeśli jednak zdecydowałeś się odwiedzić ten kraj, akceptacja tutejszych zwyczajów jest obligatoryjna. Głęboko zakorzeniona religia również ma swoje odzwierciedlenie w codziennym stroju (ciekawą sprawą jest indonezyjski Glamour!).  Jawa, jako zdecydowanie muzułmańska wyspa, pokazuje kobiety pozakrywane w burkę, kolorowe nakrycia głowy. Nie jest to ich obowiązkiem, ale wolnym wyborem. Dla nas jest to dziwne, dla nich – piękne.  I jakkolwiek łatwo przychodzi mi tolerancja tutejszych zwyczajów, tego, co ich dotyczy,  z ciężkim sercem akceptuję fakt, że nawet dla europejskiej kobiety pobyt na basenie kończy się pływaniem w koszulce i krótkich spodenkach. Kobieta w bikini musi być dla nich czymś bardzo wyuzdanym. Cóż, przełykam to i wchodzę do basenu tak, jak stoję.
Inaczej jest na Bali. Nie tylko dlatego, że to hinduistyczna wyspa. To jakby nie Indonezja, myślę, że wielu ludzi nie zdaje sobie sprawy, że Bali należy do Indonezji. O Bali słyszał każdy, a Indonezja? Gdzie jest Indonezja?  A więc Bali to Bali, to po prostu europejski kurort. A więc również europejskie zwyczaje. Swobodnie poruszam się w krótkich spodenkach, a po plaży biegam w bikini. Nikt nie patrzy krzywym okiem, jest okey! Korzystam ze słońca po to, by przez następne 6 tygodni zakrywać opalone ciało długimi ubraniami.
 (Do świątyni hindu, można wejść tylko w sari)
Czym się trudnią ludzie w tym kraju? Przede wszystkim -  handel. Wszyscy czymś handlują, na ulicy, co parę metrów, mijam stoisko z ubraniami, pamiątkami, ale przede wszystkim z  jedzeniem. Odnoszę wrażenie, że wielu ludzi jada posiłki „na mieście”, widocznie dla lokalnych jest to bardzo tanie. Z pewnością tańsze, niż dla turystów. Co jeszcze, rolnictwo! Pola ryżu, kukurydzy, manioku, i wielu innych warzyw, również znanych nam w Europie, ciągną się jak okiem sięgnąć. Mechanizacja? Gdzie tam! Ludzkie ręce, może jakaś kosa, tyle na ten temat.

(rolnicy chroniąc się przed słońcem noszą "caping", tradycyjne kapelusze)
(street food - istotny element jawajskiego krajobrazu)


(rowerowy "bagażnik" może pomieścić nawet i cały dobytek)
W mieście jest trochę inaczej. Bardziej europejsko. Sama trafiam do rodziny w której „tata” jest lekarzem, a „mama” nauczycielką. To zamożna rodzina. I szczególna, gdyż po części muzułmańska, po części chrześcijańska. W tej chwili związki małżeńskie między wyznawcami różnych religii są zakazane przez prawo. Przed ślubem jedna z osób musi przejść na religię drugiej, zazwyczaj jest to żona. Wcześniej było to całkiem legalne, stąd moja rodzina. Nasz dom. Jest czysto, mam swój pokój, a w łazience jest toaleta (ze spłuczką). Papier toaletowy? O tak, było coś takiego, ostatni raz w łazience na Okęciu. No dobrze już, dobrze, w sklepach dla europejczyków, całe szczęście, też.  
(Ja i hostmum)
Niestety, Indonezja to skorumpowany kraj. Ma za sobą równie ciężką historię jak my. Najpierw 350 lat pod okupacją holenderską, potem 3 lata pod Japońską (przy czym Żółtki dały im lepiej popalić niż Holendrzy!). Potem komunizm.  Łatwo nie było. Ale powoli, powoli nabiera rozpędu, rozwija się, ma w końcu duży potencjał w ludziach.
Okey, ale jak wygląda dzień przeciętnego Indonezyjczyka? Z perspektywy mojej rodziny wygląda to tak: Przede wszystkim, pobudka o 5 rano (my powiedzielibyśmy – nad ranem). Bo wtedy są pierwsze nawoływania do modlitwy. „Mama” GOTUJE śniadanie, nawet czterodaniowe. To dla nich bardzo ważny posiłek. Po dopełnieniu popołudniowych obowiązków zazwyczaj zapadają w drzemkę, i  tak śpią do wieczora, z przerwą na obiad. Nie chcę przez to powiedzieć, że to leniwi ludzie. Myślę, że po prostu warunki jakie tu panują temu sprzyjają. Ja sama, od początku pobytu w Semarang, ciągle chodzę senna. Godziny snu poprzestawiane w trzy światy. Wychodząc z domu pytam się „mamy” o której powinnam wrócić. Dostaję odpowiedź – max 22. Myślę sobie, o tej godzinie w Polsce zaczynałabym otwierać pierwsze piwo.
Cieszy mnie to,  z jaką łatwością zawieram nowe znajomości z ludźmi, których zwyczaje, religia, tak bardzo odbiegają od naszych. Wszystkie złe wrażenia które wyniosłam z wcześniejszych pobytów w krajach muzułmańskich tutaj nie mają swojego odbicia. Mężczyźni nie są nachalni, a kobiety? Bardzo otwarte, na tyle, że już po paru dniach odważam się wejść z nimi na śliskie tematy religii, pozycji kobiety w kraju. Dowiaduję się o obrządku zaręczyn, zamążpójścia, rozmawiamy o poligamii. Pewnego dnia, sama niespodziewanie zostaję zaproszona na tradycyjne, indonezyjskie wesele. Wrażenia? Ich świętowanie zasługuje na oddzielny rozdział. Powiem tyle:  WOW!
Języki. Ten bogaty kulturowo kraj, wykształcił, obok wiodącego indonezyjskiego, wiele lokalnych dialektów. A więc jest jawajski, jest balijski, zaleciałości malajskiego, mandaryńskiego. Tak samo Papua, tak samo Borneo.  W szkołach – angielski. Na ulicach? A, no właśnie. Jadąc do Indonezji przygotuj się na to, że ta garstka wykształconych ludzi (szkolnictwo jest płatne, stąd niewielu ludzi stać na porządne wykształcenie) nie czeka na Ciebie na każdym rogu by wskazać drogę czy pomóc kupić bilet. Pod okiem nauczycieli zaczynam przyswajać podstawowy indonezyjski. Dogadam się na poczcie, zapytam o drogę.



niedziela, 25 sierpnia 2013

O transporcie



Jawa, Bali, Lombok, Gili, przemieszczając się z miejsca na miejsce, przebywając setki kilometrów, poruszam się lokalnym transportem. Pierwsze zetknięcie, dworzec kolejowy w Jakarcie. Mimo, że to klasa executive, jesteśmy jedynymi białymi ludźmi.
Indonezyjskie linie kolejowy dzielą się na 3 klasy: executive, business i economy. Jeśli nie przepadasz za podróżami na dachu , bądź przyczepionym jedną ręką do okna, warto dopłacić drugie tyle i kupić bilet w klasie executive albo business. Jeśli gdzieś można spotkać jakiegoś bule (białego człowieka), to właśnie tam.
Standard, nasze TLK. Nie narzekam. Do czasu, aż decyduję się skorzystać z łazienki. Pełna nadziei, bo to w końcu pierwsza klasa, otwieram drzwi, i.. widzę to, co na zdjęciu.
Podróż Jakarta – Bali, z przesiadką w Surabayi, trwa 24h. Na miejscu, w Denpasar, stolicy wyspy, łapiemy Angkota i kierujemy się w stronę Padangbai. Z przesiadkami, docieramy po 3 godzinach.
Angkot, a cóż to takiego? A no nic innego, jak lokalny autobus, albo raczej bus, z dwoma ławkami po obu stronach, wiecznie otwartymi drzwiami, nierzadko bez okien. Cóż więcej dodać, ważne, że dowozi do celu (nie ma utartych przystanków, zawiezie Cię tam, gdzie chcesz), i ważne, że tanie (2000 rupii bez względu na dystans). Miejsca dla 8 osób. Podobno zmieści i 18. Zdjęcie poniżej.

Wpis nie miałby większego sensu, gdybym nie opisała promu. A bo od promu zaczęła się cała moja przygoda z Indonezją. Jeśli przywiozłam ze sobą jakieś z europejskich manier, tam całkiem o nich zapomniałam. Inaczej się nie dało, inaczej pobyt tutaj stałby się naprawdę uciążliwy. Chcesz posmakować prawdziwej Indonezji? Polecam wycieczkę Bali – Lombok, oczywiście lokalnym transportem. Subkultura promu, bo inaczej tego nie nazwę, to tętniący życiem festyn. Gdzieś z telewizora nadaje indonezyjska muzyka, gdzieś ktoś gra na czymś co przypomina gitarę, zawodzi dziecko, tu i ówdzie kręcą się naganiacze, sprzedawcy słodkiej kukurydzy z czekoladą, zupek chińskich, herbaty, chustek i innych pierdółek. Jedni rozkładają się na materacach pod oknem, inni na plastikowych krzesełkach, inni po prostu na podłodze. Na miejsce mamy dotrzeć po 5 godzinach. Docieramy po 7. Zatrzymaliśmy się gdzieś na środku zatoczki, pewnie przepuszczaliśmy inny statek. Poczekamy, czy komuś się spieszy? It’s Indonesia, forget about time!  Kolejny raz jesteśmy jedynymi białymi pasażerami.
Skuterki. Największe zagęszczenie skuterków jakie do tej pory widziałam. Zważając na to, że Indonezja to ok. 250mln ludzi (co daje im czwarte miejsce na świecie co do gęstości zaludnienia), ten środek transportu to strzał w dziesiątkę. Jako że transport publiczny jest słabo rozwinięty, prawie każdy tutaj jest zmechanizowany. Skutery znacznie rozładowują ruch uliczny, który i tak jest uciążliwy. Sznury samochodów (dobrych, japońskich, nowych samochodów), ciągną się w nieskończoność (Jakarta jest najbardziej zatłoczonym miastem Azji, co daje jej automatycznie tytuł najbardziej zatłoczonego miasta świata). Między autami przemykają motory. I pewnie te zwinne maszyny jeszcze bardziej wyparłyby samochody, gdyby nie duży odsetek wypadków na indonezyjskich drogach i fakt, że głównymi ofiarami są motocykliści. Kultura jazdy w Indonezji pozostawia wiele do życzenia, brak przestrzegania przepisów jest czymś tak naturalnym, że policja (zresztą całkowicie skorumpowana), nie robi nic w tym kierunku. Policja na drogach owszem, zdarza się, lecz po to, by kierować ruchem. Jeśli nawet są światła, mało kto ich przestrzega. Gwizdek policjanta zdecydowanie bardziej przemawia do kierowców. Dobre, wysokie ubezpieczenia to podstawa. A jak w tym wszystkim piesi? A no właśnie, kultura przemieszczania się pieszo, spacerowania ulicami, jest im całkiem obca. Poniekąd przez panujące warunki na drogach, poniekąd przez uciążliwe (nawet dla nich!) słońce. Ale gdy już trzeba przejść przez ulicę, cóż zrobić? Ha, a więc Indonezja to kraj, w którym samochód można zatrzymać ręką! Najprościej mówiąc, wbijasz się w tłum jadących samochodów i ręką sygnalizujesz kierowcom by łaskawie zatrzymali się i pozwolili przejść. Uwaga, nie zawsze działa. Trzeba mieć oczy dookoła głowy. Potrącenia to codzienność.
 (wycieczka na wulkan Bromo, do pewnego momentu dojeżdża się jeepami)
(albo końmi)
Ni to rower, ni to wózek.Taki sobie o, becak. Polecany na krótkie dystanse. Ja jeszcze nie próbowałam.


Moją własną przygodę za kółkiem odpokutowałam kilkudniową chorobą. Wyjeżdżając z "parkingu" przytarłam o stojący skuter (prawa ręka bezskutecznie szukała biegów). Byłam bliska płaczu, a Janek.. po prostu nic nie mówił. Jeździłam cały dzień. Nic więcej się nie stało. Rysa kosztowała 30$. Stres? Jakieś 5 lat życia. Egzamin w ruchu lewostronnym mam za sobą.