wtorek, 27 sierpnia 2013

O szkole



Może teraz troszkę o tym, co ja tutaj robię. Moja misja (taak, misja, bo jako wolontariusz przyjechałam bezinteresownie udzielać  pomocy (szyderczy śmiech Janka dobiegł mnie aż tutaj)), to nic innego, jak ciepła posadka nauczycielska. Jako „native speaker” uczę angielskiego. SMP II Junior High School, czyli moja szkoła, to odpowiednik naszego gimnazjum. Odpowiednik w każdym calu, od nauczania, przez standard i funkcjonalność budynku, po samych uczniów.
Jeśli w czyimś wyobrażeniu Indonezja była zacofanym edukacyjnie krajem, myślę, że teraz szybko zmieni zdanie. Bo tutaj jak już jakąś szkołę prowadzą, robią to naprawdę solidnie. Zaglądam do ich podręczników matematyki, patrzę, i oczom nie wierzę! My, Polacy, jesteśmy dumni, że nasze szkolnictwo na wysokim poziomie, że na tle Europy wypadamy wysoko. A tu nagle okazuje się, że Azji ledwo depczemy po piętach! 13letnie dzieciaki rozwiązują równania kwadratowe, 16latki – całki i różniczki! Pytają mnie, a jak to jest w Polsce? Czego się uczycie? Robię się czerwona, ale cóż, mówię, jak jest. Azja-Europa  1:0.
Żeby tego było mało, wiele przedmiotów, już w gimnazjum , jest prowadzona po angielsku. Może nie wszędzie, może tylko w najlepszych ośrodkach. U nas to się zdarza, owszem, w dwujęzycznych szkołach. U nich, w normalnym, publicznym gimnazjum.
Patrząc po liczbie odznaczeń, sądzę, że trafiłam do jednego z lepszych. (Poniżej - Pokój nauczycielski)
Atmosfera w pokoju nauczycielskim jest bardzo rodzinna. Mam swoje biurko, przede mną komputer, tak, żebym mogła przygotować się do zajęć. Obok, niewiele ode mnie starsi, matematycy. Aklimatyzacja zajmuje mi jeden dzień. Dla uczniów, nauczycieli –Miss Ola.
(Laely - mój najlepszy przewodnik po Indonezji)

Jak w każdej szkole, przerwy, okienka, czas na lunch. Po dwóch dniach przestałam nosić swój własny. Każdego rana na swoim biurku znajduję kilka pojemniczków pełnych pyszności, „koledzy” z pokoju nauczycielskiego chcą, żebym spróbowała i tego, i tego, i jeszcze tego! Cóż, dla mnie bomba!
Lekcje. Moje zajęcia to takie „learn by play”. Jak je zorganizuję, co wymyślę, zależy ode mnie, grunt, żeby nie używać indonezyjskiego. Ja nie mam z tym problemów.  Oni, hmm.. z tym bywa różnie. Rozumieją mnie, a moja głowa w tym, żeby zaczęli mówić, mam na to jeszcze 5 tygodni. I jest nieźle!
I o ile z nauczaniem, a czasem również i improwizacją, nie mam problemów, to dyscyplina okazuje się  zdecydowanie moim najsłabszym punktem. I tak przez 22 godziny tygodniowo zmierzam się z bandą rozkrzyczanych, wchodzących na głowę dzieciaków.  Jest przy tym dużo, oj duuużo zabawy! I tak, przyznam, że… lubię to!
(Dzieciaki i gdzieś tam ja)

 (Learn by play - Cesare dance)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz